Drażniący dźwięk wyrwał mnie z głębokich rozmyślań. Zorientowałam się w sytuacji i zanalizowałam swoje położenie. Dźwięk dzwonka. Matematyka. Koniec lekcji. Nieobecna duszą, ślamazarnym krokiem opuściłam klasę jako ostatnia. Znalazłam się na korytarzu pełnym ludzi. Każda pojedyncza osoba z tłumu miała swój własny cel, do którego zmierzała. Ja również. Dopchałam się do szafki i odłożyłam książki. Nie brałam żadnych do domu, bo... Po co? Zgarnęłam z dna szafki swoją podręczną torbę oraz kanapkę z szynką, która miała służyć mi za obiad. Skierowałam się do drzwi wyjściowych i natknęłam się na swojego starszego brata. Był w czwartej, ostatniej już klasie, jednak myślę, że nie miało to dla niego zbytniego znaczenia.
- Idziesz do Maya'i? - zapytał na wstępie. Przytaknęłam i posłałam mu krzywy uśmiech. Od razu obtoczył mnie ramionami i przytulił. - Weź moją bluzę. Rozpadało się. - stwierdził. Założył mi cieplutki materiał i zapiął pod samą szyją. Nie zdążyłam się nawet sprzeciwić, a już zatkał mi usta. - Ja mam jeszcze jedną godzinę, później skoczę do domu coś zjeść i zasuwam do pracy. - przytaknęłam ze skrzywioną miną. - A gdzie uśmiech? - mimo wszystko moje usta lekko się wygięły. - O to mi chodziło. Idź już.
Posłuchałam go i powolnym krokiem ruszyłam w stronę drzwi. On także wmieszał się w tłum i nie obchodziło go nic innego jak tylko wytrwanie do końca roku szkolnego. To nic, że mamy dopiero połowę września.
Ulice były zatłoczone niczym korytarze w mojej szkole. Naprawdę. Co chwilę byłam potrącana ramieniem, omijana przez spieszących się ludzi, którzy prawie biegli. Nie rozumiałam ich. Dlaczego się spieszyli? Po co? Nie lepiej cieszyć się z tego co się ma? Na co komu dążenie do doskonałości, skoro i tak prędzej czy później umrzemy? Nie lepiej zwolnić? Wtedy dostrzega się więcej szczegółów. Istotnych, mniej istotnych... Nieważne. Najbardziej liczy się właśnie żeby je dostrzec! No ale niestety... Jesteśmy w Nowym Yorku. Tutaj KAŻDY się spieszy, dąży do doskonałości. Dlaczego? Bo podobno tu, w Nowym Yorku, wszystkie marzenia się spełniają.
Było wczesne popołudnie. Pomimo ciepłej temperatury lekko padało, co niestety utrudniało wszystkim życie. W tym mnie. No... Może nie wszystkim, ale znacznej większości. Postanowiłam wybrać drogę przez park. Nie dość, że jest krócej, to mniejszy tłok. Znaczy... To tylko dzięki pogodzie. Komu uśmiecha się chodzenie po parku podczas deszczu? No właśnie.
New York-Presbyterian Morgan Stanley-Komansky Children's Hospital znajdujący się na Broadway'u był moim głównym celem. Był to najlepszy szpital dziecięcy w całym New York City. Musiał być. Potężny i nowoczesny budynek robił wrażenie na każdym nawet z daleka. Na mnie nie. Nienawidziłam go. Szczerze go nienawidziłam. Ale kto może mi się dziwić? Zapewne nie tylko ja nie pałam do niego sympatią. Co z dziećmi, którzy muszą tam być? Co z ich rodzinami? To naprawdę nie jest przyjemne. Wiem po sobie. Bywałam tam codziennie i nie zapowiada się, żeby coś miało się w tej kwestii zmienić.
Ogromne drzwi z czujnikami ruchu rozsunęły się przede mną w tym samym momencie w którym stanęłam na wycieraczce. Przywitałam się ciepłym uśmiechem z panią z głównej recepcji i ruszyłam bardzo dobrze znaną mi drogą. Przyśpieszyłam kroku widząc zamykającą się pustą windę i wbiegłam do niej w ostatniej chwili. Drzwi się zamknęły a ja ruszyłam w górę, uprzednio wciskając guzik z numerem dwudziestym. Podczas jazdy udało mi się dokończyć obiad, który ukryłam przed kochaną panią z recepcji. Westchnęłam ze zmęczenia i cierpliwie poczekałam aż ten mosiężny, stalowy karton zatrzyma się tam gdzie mu kazałam. Moje prośby się spełniły i już po chwili kroczyłam szerokim szpitalnym korytarzem ze specjalizacją od Nowotworów. Ściany były koloru lekkiego pomarańczowego, które zapewne miało kojarzyć się z ciepłem. Może i tak było. Wysokie filary w tym samym kolorze i brudno-białe kafelki podłogowe. One nie były brudne. To był taki odcień bieli. Taki brudny. Rząd jarzeniówek przyczepionych do sufitu był praktycznie nieużywany. To wszystko za sprawą ogromnych okien, które wpuszczały silne strumienie światła słonecznego. Przynajmniej nie było tutaj tak mroczno i przygnębiająco. Sala numer 635. Dobrze znany mi numer. Drzwi były otwarte. Zapewne mama Marry znów nie poszła do pracy i postanowiła przyjść tu. Nie ma co się dziwić. Jej córka ma raka krwi, który wykryli jej zaledwie dwa tygodnie temu. Nie można się z tym pogodzić od tak po prostu. Na to potrzeba czasu. Ominęłam jej łóżko oraz dwa następne oddzielone kotarą, oczywiście witając się ze wszystkimi po kolei. Nareszcie znalazłam się przy celu. Ledwo wychyliłam się zza materiału od razu zostałam "zaatakowana".
Maya King. Moja młodsza, dokładniej dziesięcioletnia siostrzyczka. Cały mój świat. Wyglądała jak księżniczka. Nie... Ona była i JEST księżniczką. Śliczne blond włosy, tym razem spięte w kitkę, duże niebieskie oczy... Ideał. Dosłowny ideał. Nie da się jej nie kochać. Jest ulubienicą wszystkich lekarzy i pracowników szpitala. Nie mówili mi tego. To po prostu widać. Blada skóra i wychudzone ciało od razu pokazywało, że nie jest ona normalną dziewczynką. Choroba ją tak wyniszczyła, jednak ona się tym nie przejmuje. Żyje swoim życiem i nie chce się zamartwiać na zapas. Jak na razie jest wszystko dobrze, więc może ja powinnam też brać z niej przykład i cieszyć się każdą chwilą?
- Cześć księżniczko! - powiedziałam wesoło i przytuliłam ją mocno do siebie, jednocześnie całując we włosy. - Wracaj do łóżka, proszę. - dziewczynka bez zastanowienia wykonała moją prośbę i nadal szeroko się uśmiechając zaczęła rozmowę.
- Co dzisiaj robiłaś?
- Byłam w szkole, głuptasie. Przecież wiesz. - zaśmiałam się lekko i przysunęłam sobie krzesło i chwyciłam Maya'e za rączkę.Blondynka z przesadnością uderzyła się w czoło sugerując jaka to ona jest głupiutka. Uśmiechnęłam się do niej szeroko i ścisnęłam mocnej jej rączkę.
Nawet nie zauważyłam jak minęła cała godzina od mojego przyjścia tutaj. Cały ten czas spędziłam z Maya'ą rozmawiając, bawiąc się z nią... Cieszyłam się chwilami tak jak ona przez cały ten czas. Mam namyśli "cały ten czas" od kiedy wykryli u niej nowotwór. Po wypadku trafiła do szpitala w dość ciężkim stanie. Z każdym dniem było lepiej, jednak tuż pod koniec jednych z wielu badań, jakie miała, wykryto u niej raka szpiku kostnego. Wtedy mój świat legł w gruzach, jednak jeszcze się trzymam. I to wszystko dzięki niej.
Czerwiec 2012 był najgorszym okresem w całym moim życiu.
- O..! Kogo my tutaj mamy! - zawołał wesoło lekarz, do którego przynależy moja siostra. - Cześć Annie! Witaj księżniczko. - zwrócił się do nas i uśmiechnął szeroko. - Jak się czujesz? - tym razem zapytał mojej tylko i wyłącznie Maya'i. Odpowiedziała mu to co zwykle.
- Jestem szczęśliwa, a to najważniejsze. - w tym momencie zawsze mam łzy w oczach. Tak było i tym razem. Dr. Richardson również wzruszał się na początku, jednak przywykł już do tych słów. Wszystko wskazywało na to, że zabiorą moją księżniczkę na badania. Znowu.
- Będzie bolało? - zapytała. Znów nie słyszę tego pierwszy raz i ZNOWU robię to samo. Przytulam ją mocno do siebie i szepczę do ucha jaka jestem dumna, że jest taka dzielna. Bo naprawdę jest.
- Oczywiście, że nie, Księżniczko! - odparł z entuzjazmem. - Ty pójdziesz teraz ze mną, a Ciebie, Bella, Martha chce widzieć. Pewnie poplotkować i takie tam. - zwrócił się do mnie. Przytaknęłam tylko i tuliłam do siebie Maya'ę, wychodząc z sali. Na korytarzu poszłyśmy w przeciwne strony, jednak obiecałam jej, że będę czekała przy jej łóżku, jeszcze zanim skończą się badania. A ja zawsze dotrzymuję danego jej słowa.
Martha. Jest to jedna z pracownic szpitala. To z nią nawiązałam najlepszy kontakt, zaraz na początku moich codziennych wizyt tutaj. Nie była lekarzem czy nawet pielęgniarką. Nie była też zwykłą recepcjonistką na tym piętrze.... Nawet nie wiem jak to nazwać... Po prostu pomagała. Tyle. Albo i AŻ. Bardzo często, gdy Maya wychodziła na badania lub zasypiała akurat gdy byłam przy niej, chodziłam do Marthy zapytać się na przykład co robiła gdy mnie nie było i tego typu sprawy. Jest bardzo miłą kobietą. Zmierzając do recepcji numer dwadzieścia, oczywiście numer nadany ze względu na piętro, od razu ją zauważyłam. Siedziała ze słuchawką od telefonu przy uchu, ale jednocześnie pisała coś na klawiaturze komputera. To się nazywa podzielność uwagi. Jej rude, lokowane włosy tym razem były spięte w koka, jednak pomimo tego ich kolor raził. Chciałabym w wieku pięćdziesięciu kilku lat mieć tak zdrowe włosy. Tak jak ona.
- Dzień dobry. - przywitałam się cicho, gdy odłożyła już telefon.
- Witaj Bella! - pisnęła radośnie. Dla doktora byłam Annie, dla niej byłam Bellą i nikt nie mógł tego podważyć. Nawet ja. - Mała na badaniach? - zapytała od razu. Przytaknęłam, przysunęłam sobie krzesło i oparłam na ladzie.
- Co dzisiaj robiła? - zapytałam krzywo się uśmiechając.
- Chłopiec z 632 ma dzisiaj urodziny, więc nikt się nie nudził, a w szczególności Maya. - tak... Ona uwielbia świętować. Nie ważne co, kiedy, kogo i gdzie, ważne, żeby w ogóle świętować. - Ale to i tak nic w porównaniu z tym co Ci zaraz opowiem! Padniesz! - rzucała się przejęta. Nie miałam pojęcia o co może jej chodzić więc nie przerywałam, tylko czekałam aż będzie kontynuować. - Odwiedziły ją dzisiaj koleżanki z klasy. Przyszły ze świetną dla niej nowiną! Fruwała ze szczęścia praktycznie cały dzień! Podobno te dziewczynki, które tu były tak się zgrały w Internecie, że jakiś sławny piosenkarz będzie chciał porozmawiać z nią przez telefon! - wyrzuciła z siebie, a mnie totalnie zatkało. - Musi to być ktoś taki wiesz... Sławny i popularny na całym świecie, ale jednocześnie bardzo ważny dla Maya'i. Zapomniałam jak się nazywa... - powiedziała zawiedziona.
- Justin Bieber. - wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
- Tak! - uniosła się radośnie, jednak widząc moją minę momentalnie spochmurniała. - A to co za mina? Zazdrosna jesteś? - zapytała półżartem. Zaprzeczyłam szybko. - To o co chodzi? - westchnęłam tylko nie chcąc drążyć tematu.
- Nieważne. - odpowiedziałam bez entuzjazmu i stwierdziłam, że na mnie już czas. Pożegnałam się grzecznie i ruszyłam z powrotem do sali. Dotrzymałam obietnicy - Maya'i jeszcze nie było.
Gdy tak siedziałam sama, czekając aż moja księżniczka wróci z badań, zaczęłam zastanawiać się jak będzie wyglądało nasze życie, gdy znajdzie się dawca.... Bo znajdzie się. Wiem to. Wierze w to całym sercem. Maya nie będzie musiała mieszkać już w szpitalu. Będzie ze mną i Casimirem. No i.... Co wtedy? Nie będzie przecież mogła zostawać sama w domu podczas gdy my będziemy pracować. Co to to nie. Będzie wtedy u naszej babci. Ale... Ona też nie jest już taka młoda... I co wtedy? Okej... Nie mam pojęcia. Ale pewne jest, że zrobię wszystko, by niczego jej nie brakowało.
Moje rozmyślania przerwał lekarz, który przyprowadził roześmianą blondynkę. Zaraziła mnie tym i już w ułamku sekundy moją twarz rozjaśnił również ogromny uśmiech.
- I jak? - zapytałam jeszcze zanim zdążyła do mnie podejść i przytulić.
- Trochę bolało, ale byłam dzielna. Zresztą tak jak zawsze, wiesz o tym. - stwierdziła radośnie i przykleiła się do mnie. Oddałam uścisk z taką samą miłością jak ona. Zauważyłam, że Dr. Richardson posyła mi znaczące spojrzenie. Wiedziałam już co ono oznacza. Czas na poważną rozmowę.
- Posłuchaj. Połóż się, a ja pójdę pogadać, z panem doktorem, okej? Muszę go wypytać czy na serio jesteś taka grzeczna jak twierdzisz. - po moich słowach oczywiście spadł na mnie grad zaprzeczeń, więc zaśmiałam się tylko lekko, ucałowałam jej włosy i wyszłam na korytarz zaraz za lekarzem.
- Iii..? - zapytałam pełna nadziei.
- No więc... Badania nie wykazały niczego poważnego, zresztą tak jak od pewnego czasu. Zdajesz sobie sprawę, że Maya mogłaby spokojnie wrócić do domu i chodzić do szkoły? - zapytał a ja skrzywiłam się z bólu, który momentalnie pojawił się w miejscu, gdzie znajduje się serce. Ta bezsilność mnie przerastała.
- Tak wiem, ale.... Nasza sytuacja na razie się nie zmieniła, więc... Nie mamy warunków, żeby Maya mogła wrócić do domu... Co jeśli coś by się jej stało a nikogo nie byłoby w domu? - lekarz spuścił głowę. Jak zwykle moje argumenty wyprzedzały wszystkie jego tezy na temat "Maya w domu." - Nadal upieram się, żeby tu została. Dopóki nie znajdzie się dawca. - ten tylko przytaknął ze zrozumieniem i uśmiechnął się w moją stronę pokrzepiająco.
- Rozumiem. Naprawdę rozumiem. Myślałem po prostu, że... coś się zmieniło... - pokiwałam przecząco głową. - Okej. No okej. Pamiętaj, żebyś zapłaciła do końca miesiąca, dobrze? Bo inaczej....
- Tak wiem. Dam radę. - powiedziałam pewnym siebie głosem i podziękowałam uprzejmie za informacje. Bardzo cieszyło mnie to, że z Maya'ą nie dzieje się nic złego. Naprawdę. Ale ona po prostu nie mogła wrócić do domu. Gdy tylko znowu znalazłam się przy jej łóżku, moja księżniczka leżała grzecznie w łóżku i grzebała coś w laptopie. Oddałam jej swojego. Mi i Casimirowi starczy ten jeden, stary, stacjonarny komputer. I tak nie używamy go zbyt często. Brak czasu wolnego robi swoje. Gdy tylko nachyliłam się żeby zobaczyć co robi, westchnęłam znudzona. Znowu robiła to samo.
- Justin dodał nowy filmik! - pisnęła radośnie. Posłałam w jej stronę sztuczny uśmiech i chcąc nie chcąc, zaczęłam wpatrywać się w monitor. - To Avalanna. - powiedziała pewnym głosem widząc moją minę. Chłopak na około piętnastosekundowym filmiku przytulał do siebie jakąś małą dziewczynkę. - Jest chora. Też ma nowotwór, wiesz? Tylko jakiś tam gorszy. Nie wiem, nie znam się. - opowiadała przejęta, jednak nie za bardzo skupiałam się na tym co mówiła. Szatyn był taki słodki na tym video, że aż nie mogłam opanować uśmiechu. Patrzył na tą malutką z taką czułością... Widać było, że naprawdę jest dla niego ważna. - Jej choroba bardzo szybko się rozwija i może niedługo umrzeć. - powiedziała a ja momentalnie doznałam szoku.
- Naprawdę? - zapytałam, żeby się upewnić. Ta tylko przytaknęła.
- A wiesz, że ona jest leczona w tym szpitalu co ja na początku? Była na tym samym piętrze! - powiedziała podekscytowana. - Ale Justin, był u niej jak ja byłam już tutaj. - powiedziała zawiedziona. Zaraz jednak się ożywiła. - Jak mogłam zapomnieć powiedzieć Ci coś takiego?! - wykrzyknęła przejęta. Momentalnie ją uciszyłam myśląc, o dziewczynkach zza kotary, jednak ta niezrażona kontynuowała. - Będę rozmawiać z Justinem przez telefon! - pisnęła ucieszona. Nie mogłam psuć tej radości. Słuchałam udając zainteresowaną, jak to przyszły dzisiaj koleżanki z klasy, które spędziły kilka dni przed komputerem próbując skontaktować się z piosenkarzem. Nie wiem po co to robiły. Wyraźnie dałam Maya'i do zrozumienia, że już nigdy nie pojedzie na jego koncert. Ona doskonale wiedziała dlaczego i nie sprzeciwiała się. Ale teraz... Po tym telefonie na pewno wszystko ulegnie zmianie. Będzie mnie błagać, żebym zabrała ją na jakiekolwiek spotkanie z Bieberem w pobliżu, bo wtedy będzie mogła mu powiedzieć "Cześć to ja, Maya! Mam nowotwór i dowiedziałeś się o tym od moich koleżanek! Rozmawialiśmy nawet przez telefon!". Po tych słowach rzuci mu się w ramiona i będą żyli długo i szczęśliwie. Tak... Właśnie takie fantazje ma moja siostra.
- Bardzo się cieszę. - skomentowałam jej potok słów. Dziewczynka spojrzała na nie z niedowierzaniem, jednak po chwili zmieniła wyraz twarzy.
- Będziesz wtedy ze mną? Jak będę z nim rozmawiać? - zapytała z nadzieją. Spokojnie wytłumaczyłam jej, że to nie jest takie proste, bo wszystko zależy kiedy zadzwoni i blah blah blah. - Ma dzwonić niby jutro około piątej.... Wtedy zawsze u mnie jesteś...
- Skoro tak, no to pewnie tak... - mruknęłam pod nosem. Maya oczywiście nie mogła wytrzymać z radości.
Niestety. Co dobre szybko się kończy. Zbliżała się siódma, więc czas się zbierać. Czas odwiedzin kończy się już za kilka minut, a moje godziny pracy zaczynają się dosłownie za mniej niż godzinę. Pracuję tylko w ciągu tygodnia, od ósmej do około drugiej, trzeciej. Wracam do domu i idę spać, bo na drugi dzień do szkoły. Jak na razie idzie mi całkiem dobrze, bo mam cały weekend, żeby to odespać. Nie muszę się wtedy martwić o Maya'ę, bo całą sobotę i niedzielę jest z nią Casimir. Pożegnałam się czule z księżniczką, obiecując, że jutro znowu przyjdę. A ja zawsze dotrzymuję obietnic.
Na ulicach nie było jeszcze ciemno, jednak nie było tak jasno jak w południe. Ulice znowu były tłoczne, jednak tym razem w większości zajmowane były przez snobistyczną młodzież. Zapewne szli się bawić. Ja gdy po jakiś dwudziestu minutach znalazłam się pod naszą kamienicą, szybkim krokiem ruszyłam do klatki schodowej, żeby od razu znaleźć się w mieszkaniu. Weszłam do środka i od razu poczułam ten duszący zapach papierosów. A tak prosiłam Casimira, by nie robił tego w domu, albo chociaż otwierał okna. Owy chłopak leżał wymęczony na kanapie w dużym pokoju. Cas pracował nielegalnie na budowie. Najnormalniej w świecie pomagał w budowie domów czy innych takich rzeczy. Poszłam do swojego pokoju, zabrałam z łózka koc i przykryłam brata. Zdjęłam jego bluzę, zwinęłam i odłożyłam do jego pokoju. Cofnęłam się do swojego i przebrałam w jakieś ładniejsze ubrania. Czarne przylegające spodnie i białą koszulkę z trochę większym dekoltem. Narzuciłam na siebie skórzaną, starą kurtkę i już chciałam wychodzić, gdy coś tknęło mnie by zajrzeć do kuchni. Na lodówce stał talerzyk z dwoma kanapkami z szynką. Uśmiechnęłam się pod nosem i zjadłam jedną. Drugą wolałam sobie zostawić i zjeść gdy wrócę, ale schowałam ją, żeby nie wyschła. Gdy ogarnęłam wszystko wzrokiem, spokojnie opuściłam mieszkanie. Ruszyłam szybkim krokiem w dół ulicy do najbliższego pubu "Piwnica", gdzie miałam spędzić najbliższe kilka godzin, podając piwo mężczyznom podczas ich kryzysu wieku średniego.
No i jeszcze jedna sprawa....
#Pray4Avalanna <33333
PS: Błędów nie sprawdzałam.
Posłuchałam go i powolnym krokiem ruszyłam w stronę drzwi. On także wmieszał się w tłum i nie obchodziło go nic innego jak tylko wytrwanie do końca roku szkolnego. To nic, że mamy dopiero połowę września.
Ulice były zatłoczone niczym korytarze w mojej szkole. Naprawdę. Co chwilę byłam potrącana ramieniem, omijana przez spieszących się ludzi, którzy prawie biegli. Nie rozumiałam ich. Dlaczego się spieszyli? Po co? Nie lepiej cieszyć się z tego co się ma? Na co komu dążenie do doskonałości, skoro i tak prędzej czy później umrzemy? Nie lepiej zwolnić? Wtedy dostrzega się więcej szczegółów. Istotnych, mniej istotnych... Nieważne. Najbardziej liczy się właśnie żeby je dostrzec! No ale niestety... Jesteśmy w Nowym Yorku. Tutaj KAŻDY się spieszy, dąży do doskonałości. Dlaczego? Bo podobno tu, w Nowym Yorku, wszystkie marzenia się spełniają.
Było wczesne popołudnie. Pomimo ciepłej temperatury lekko padało, co niestety utrudniało wszystkim życie. W tym mnie. No... Może nie wszystkim, ale znacznej większości. Postanowiłam wybrać drogę przez park. Nie dość, że jest krócej, to mniejszy tłok. Znaczy... To tylko dzięki pogodzie. Komu uśmiecha się chodzenie po parku podczas deszczu? No właśnie.
New York-Presbyterian Morgan Stanley-Komansky Children's Hospital znajdujący się na Broadway'u był moim głównym celem. Był to najlepszy szpital dziecięcy w całym New York City. Musiał być. Potężny i nowoczesny budynek robił wrażenie na każdym nawet z daleka. Na mnie nie. Nienawidziłam go. Szczerze go nienawidziłam. Ale kto może mi się dziwić? Zapewne nie tylko ja nie pałam do niego sympatią. Co z dziećmi, którzy muszą tam być? Co z ich rodzinami? To naprawdę nie jest przyjemne. Wiem po sobie. Bywałam tam codziennie i nie zapowiada się, żeby coś miało się w tej kwestii zmienić.
Ogromne drzwi z czujnikami ruchu rozsunęły się przede mną w tym samym momencie w którym stanęłam na wycieraczce. Przywitałam się ciepłym uśmiechem z panią z głównej recepcji i ruszyłam bardzo dobrze znaną mi drogą. Przyśpieszyłam kroku widząc zamykającą się pustą windę i wbiegłam do niej w ostatniej chwili. Drzwi się zamknęły a ja ruszyłam w górę, uprzednio wciskając guzik z numerem dwudziestym. Podczas jazdy udało mi się dokończyć obiad, który ukryłam przed kochaną panią z recepcji. Westchnęłam ze zmęczenia i cierpliwie poczekałam aż ten mosiężny, stalowy karton zatrzyma się tam gdzie mu kazałam. Moje prośby się spełniły i już po chwili kroczyłam szerokim szpitalnym korytarzem ze specjalizacją od Nowotworów. Ściany były koloru lekkiego pomarańczowego, które zapewne miało kojarzyć się z ciepłem. Może i tak było. Wysokie filary w tym samym kolorze i brudno-białe kafelki podłogowe. One nie były brudne. To był taki odcień bieli. Taki brudny. Rząd jarzeniówek przyczepionych do sufitu był praktycznie nieużywany. To wszystko za sprawą ogromnych okien, które wpuszczały silne strumienie światła słonecznego. Przynajmniej nie było tutaj tak mroczno i przygnębiająco. Sala numer 635. Dobrze znany mi numer. Drzwi były otwarte. Zapewne mama Marry znów nie poszła do pracy i postanowiła przyjść tu. Nie ma co się dziwić. Jej córka ma raka krwi, który wykryli jej zaledwie dwa tygodnie temu. Nie można się z tym pogodzić od tak po prostu. Na to potrzeba czasu. Ominęłam jej łóżko oraz dwa następne oddzielone kotarą, oczywiście witając się ze wszystkimi po kolei. Nareszcie znalazłam się przy celu. Ledwo wychyliłam się zza materiału od razu zostałam "zaatakowana".
Maya King. Moja młodsza, dokładniej dziesięcioletnia siostrzyczka. Cały mój świat. Wyglądała jak księżniczka. Nie... Ona była i JEST księżniczką. Śliczne blond włosy, tym razem spięte w kitkę, duże niebieskie oczy... Ideał. Dosłowny ideał. Nie da się jej nie kochać. Jest ulubienicą wszystkich lekarzy i pracowników szpitala. Nie mówili mi tego. To po prostu widać. Blada skóra i wychudzone ciało od razu pokazywało, że nie jest ona normalną dziewczynką. Choroba ją tak wyniszczyła, jednak ona się tym nie przejmuje. Żyje swoim życiem i nie chce się zamartwiać na zapas. Jak na razie jest wszystko dobrze, więc może ja powinnam też brać z niej przykład i cieszyć się każdą chwilą?
- Cześć księżniczko! - powiedziałam wesoło i przytuliłam ją mocno do siebie, jednocześnie całując we włosy. - Wracaj do łóżka, proszę. - dziewczynka bez zastanowienia wykonała moją prośbę i nadal szeroko się uśmiechając zaczęła rozmowę.
- Co dzisiaj robiłaś?
- Byłam w szkole, głuptasie. Przecież wiesz. - zaśmiałam się lekko i przysunęłam sobie krzesło i chwyciłam Maya'e za rączkę.Blondynka z przesadnością uderzyła się w czoło sugerując jaka to ona jest głupiutka. Uśmiechnęłam się do niej szeroko i ścisnęłam mocnej jej rączkę.
Nawet nie zauważyłam jak minęła cała godzina od mojego przyjścia tutaj. Cały ten czas spędziłam z Maya'ą rozmawiając, bawiąc się z nią... Cieszyłam się chwilami tak jak ona przez cały ten czas. Mam namyśli "cały ten czas" od kiedy wykryli u niej nowotwór. Po wypadku trafiła do szpitala w dość ciężkim stanie. Z każdym dniem było lepiej, jednak tuż pod koniec jednych z wielu badań, jakie miała, wykryto u niej raka szpiku kostnego. Wtedy mój świat legł w gruzach, jednak jeszcze się trzymam. I to wszystko dzięki niej.
Czerwiec 2012 był najgorszym okresem w całym moim życiu.
- O..! Kogo my tutaj mamy! - zawołał wesoło lekarz, do którego przynależy moja siostra. - Cześć Annie! Witaj księżniczko. - zwrócił się do nas i uśmiechnął szeroko. - Jak się czujesz? - tym razem zapytał mojej tylko i wyłącznie Maya'i. Odpowiedziała mu to co zwykle.
- Jestem szczęśliwa, a to najważniejsze. - w tym momencie zawsze mam łzy w oczach. Tak było i tym razem. Dr. Richardson również wzruszał się na początku, jednak przywykł już do tych słów. Wszystko wskazywało na to, że zabiorą moją księżniczkę na badania. Znowu.
- Będzie bolało? - zapytała. Znów nie słyszę tego pierwszy raz i ZNOWU robię to samo. Przytulam ją mocno do siebie i szepczę do ucha jaka jestem dumna, że jest taka dzielna. Bo naprawdę jest.
- Oczywiście, że nie, Księżniczko! - odparł z entuzjazmem. - Ty pójdziesz teraz ze mną, a Ciebie, Bella, Martha chce widzieć. Pewnie poplotkować i takie tam. - zwrócił się do mnie. Przytaknęłam tylko i tuliłam do siebie Maya'ę, wychodząc z sali. Na korytarzu poszłyśmy w przeciwne strony, jednak obiecałam jej, że będę czekała przy jej łóżku, jeszcze zanim skończą się badania. A ja zawsze dotrzymuję danego jej słowa.
Martha. Jest to jedna z pracownic szpitala. To z nią nawiązałam najlepszy kontakt, zaraz na początku moich codziennych wizyt tutaj. Nie była lekarzem czy nawet pielęgniarką. Nie była też zwykłą recepcjonistką na tym piętrze.... Nawet nie wiem jak to nazwać... Po prostu pomagała. Tyle. Albo i AŻ. Bardzo często, gdy Maya wychodziła na badania lub zasypiała akurat gdy byłam przy niej, chodziłam do Marthy zapytać się na przykład co robiła gdy mnie nie było i tego typu sprawy. Jest bardzo miłą kobietą. Zmierzając do recepcji numer dwadzieścia, oczywiście numer nadany ze względu na piętro, od razu ją zauważyłam. Siedziała ze słuchawką od telefonu przy uchu, ale jednocześnie pisała coś na klawiaturze komputera. To się nazywa podzielność uwagi. Jej rude, lokowane włosy tym razem były spięte w koka, jednak pomimo tego ich kolor raził. Chciałabym w wieku pięćdziesięciu kilku lat mieć tak zdrowe włosy. Tak jak ona.
- Dzień dobry. - przywitałam się cicho, gdy odłożyła już telefon.
- Witaj Bella! - pisnęła radośnie. Dla doktora byłam Annie, dla niej byłam Bellą i nikt nie mógł tego podważyć. Nawet ja. - Mała na badaniach? - zapytała od razu. Przytaknęłam, przysunęłam sobie krzesło i oparłam na ladzie.
- Co dzisiaj robiła? - zapytałam krzywo się uśmiechając.
- Chłopiec z 632 ma dzisiaj urodziny, więc nikt się nie nudził, a w szczególności Maya. - tak... Ona uwielbia świętować. Nie ważne co, kiedy, kogo i gdzie, ważne, żeby w ogóle świętować. - Ale to i tak nic w porównaniu z tym co Ci zaraz opowiem! Padniesz! - rzucała się przejęta. Nie miałam pojęcia o co może jej chodzić więc nie przerywałam, tylko czekałam aż będzie kontynuować. - Odwiedziły ją dzisiaj koleżanki z klasy. Przyszły ze świetną dla niej nowiną! Fruwała ze szczęścia praktycznie cały dzień! Podobno te dziewczynki, które tu były tak się zgrały w Internecie, że jakiś sławny piosenkarz będzie chciał porozmawiać z nią przez telefon! - wyrzuciła z siebie, a mnie totalnie zatkało. - Musi to być ktoś taki wiesz... Sławny i popularny na całym świecie, ale jednocześnie bardzo ważny dla Maya'i. Zapomniałam jak się nazywa... - powiedziała zawiedziona.
- Justin Bieber. - wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
- Tak! - uniosła się radośnie, jednak widząc moją minę momentalnie spochmurniała. - A to co za mina? Zazdrosna jesteś? - zapytała półżartem. Zaprzeczyłam szybko. - To o co chodzi? - westchnęłam tylko nie chcąc drążyć tematu.
- Nieważne. - odpowiedziałam bez entuzjazmu i stwierdziłam, że na mnie już czas. Pożegnałam się grzecznie i ruszyłam z powrotem do sali. Dotrzymałam obietnicy - Maya'i jeszcze nie było.
Gdy tak siedziałam sama, czekając aż moja księżniczka wróci z badań, zaczęłam zastanawiać się jak będzie wyglądało nasze życie, gdy znajdzie się dawca.... Bo znajdzie się. Wiem to. Wierze w to całym sercem. Maya nie będzie musiała mieszkać już w szpitalu. Będzie ze mną i Casimirem. No i.... Co wtedy? Nie będzie przecież mogła zostawać sama w domu podczas gdy my będziemy pracować. Co to to nie. Będzie wtedy u naszej babci. Ale... Ona też nie jest już taka młoda... I co wtedy? Okej... Nie mam pojęcia. Ale pewne jest, że zrobię wszystko, by niczego jej nie brakowało.
Moje rozmyślania przerwał lekarz, który przyprowadził roześmianą blondynkę. Zaraziła mnie tym i już w ułamku sekundy moją twarz rozjaśnił również ogromny uśmiech.
- I jak? - zapytałam jeszcze zanim zdążyła do mnie podejść i przytulić.
- Trochę bolało, ale byłam dzielna. Zresztą tak jak zawsze, wiesz o tym. - stwierdziła radośnie i przykleiła się do mnie. Oddałam uścisk z taką samą miłością jak ona. Zauważyłam, że Dr. Richardson posyła mi znaczące spojrzenie. Wiedziałam już co ono oznacza. Czas na poważną rozmowę.
- Posłuchaj. Połóż się, a ja pójdę pogadać, z panem doktorem, okej? Muszę go wypytać czy na serio jesteś taka grzeczna jak twierdzisz. - po moich słowach oczywiście spadł na mnie grad zaprzeczeń, więc zaśmiałam się tylko lekko, ucałowałam jej włosy i wyszłam na korytarz zaraz za lekarzem.
- Iii..? - zapytałam pełna nadziei.
- No więc... Badania nie wykazały niczego poważnego, zresztą tak jak od pewnego czasu. Zdajesz sobie sprawę, że Maya mogłaby spokojnie wrócić do domu i chodzić do szkoły? - zapytał a ja skrzywiłam się z bólu, który momentalnie pojawił się w miejscu, gdzie znajduje się serce. Ta bezsilność mnie przerastała.
- Tak wiem, ale.... Nasza sytuacja na razie się nie zmieniła, więc... Nie mamy warunków, żeby Maya mogła wrócić do domu... Co jeśli coś by się jej stało a nikogo nie byłoby w domu? - lekarz spuścił głowę. Jak zwykle moje argumenty wyprzedzały wszystkie jego tezy na temat "Maya w domu." - Nadal upieram się, żeby tu została. Dopóki nie znajdzie się dawca. - ten tylko przytaknął ze zrozumieniem i uśmiechnął się w moją stronę pokrzepiająco.
- Rozumiem. Naprawdę rozumiem. Myślałem po prostu, że... coś się zmieniło... - pokiwałam przecząco głową. - Okej. No okej. Pamiętaj, żebyś zapłaciła do końca miesiąca, dobrze? Bo inaczej....
- Tak wiem. Dam radę. - powiedziałam pewnym siebie głosem i podziękowałam uprzejmie za informacje. Bardzo cieszyło mnie to, że z Maya'ą nie dzieje się nic złego. Naprawdę. Ale ona po prostu nie mogła wrócić do domu. Gdy tylko znowu znalazłam się przy jej łóżku, moja księżniczka leżała grzecznie w łóżku i grzebała coś w laptopie. Oddałam jej swojego. Mi i Casimirowi starczy ten jeden, stary, stacjonarny komputer. I tak nie używamy go zbyt często. Brak czasu wolnego robi swoje. Gdy tylko nachyliłam się żeby zobaczyć co robi, westchnęłam znudzona. Znowu robiła to samo.
- Justin dodał nowy filmik! - pisnęła radośnie. Posłałam w jej stronę sztuczny uśmiech i chcąc nie chcąc, zaczęłam wpatrywać się w monitor. - To Avalanna. - powiedziała pewnym głosem widząc moją minę. Chłopak na około piętnastosekundowym filmiku przytulał do siebie jakąś małą dziewczynkę. - Jest chora. Też ma nowotwór, wiesz? Tylko jakiś tam gorszy. Nie wiem, nie znam się. - opowiadała przejęta, jednak nie za bardzo skupiałam się na tym co mówiła. Szatyn był taki słodki na tym video, że aż nie mogłam opanować uśmiechu. Patrzył na tą malutką z taką czułością... Widać było, że naprawdę jest dla niego ważna. - Jej choroba bardzo szybko się rozwija i może niedługo umrzeć. - powiedziała a ja momentalnie doznałam szoku.
- Naprawdę? - zapytałam, żeby się upewnić. Ta tylko przytaknęła.
- A wiesz, że ona jest leczona w tym szpitalu co ja na początku? Była na tym samym piętrze! - powiedziała podekscytowana. - Ale Justin, był u niej jak ja byłam już tutaj. - powiedziała zawiedziona. Zaraz jednak się ożywiła. - Jak mogłam zapomnieć powiedzieć Ci coś takiego?! - wykrzyknęła przejęta. Momentalnie ją uciszyłam myśląc, o dziewczynkach zza kotary, jednak ta niezrażona kontynuowała. - Będę rozmawiać z Justinem przez telefon! - pisnęła ucieszona. Nie mogłam psuć tej radości. Słuchałam udając zainteresowaną, jak to przyszły dzisiaj koleżanki z klasy, które spędziły kilka dni przed komputerem próbując skontaktować się z piosenkarzem. Nie wiem po co to robiły. Wyraźnie dałam Maya'i do zrozumienia, że już nigdy nie pojedzie na jego koncert. Ona doskonale wiedziała dlaczego i nie sprzeciwiała się. Ale teraz... Po tym telefonie na pewno wszystko ulegnie zmianie. Będzie mnie błagać, żebym zabrała ją na jakiekolwiek spotkanie z Bieberem w pobliżu, bo wtedy będzie mogła mu powiedzieć "Cześć to ja, Maya! Mam nowotwór i dowiedziałeś się o tym od moich koleżanek! Rozmawialiśmy nawet przez telefon!". Po tych słowach rzuci mu się w ramiona i będą żyli długo i szczęśliwie. Tak... Właśnie takie fantazje ma moja siostra.
- Bardzo się cieszę. - skomentowałam jej potok słów. Dziewczynka spojrzała na nie z niedowierzaniem, jednak po chwili zmieniła wyraz twarzy.
- Będziesz wtedy ze mną? Jak będę z nim rozmawiać? - zapytała z nadzieją. Spokojnie wytłumaczyłam jej, że to nie jest takie proste, bo wszystko zależy kiedy zadzwoni i blah blah blah. - Ma dzwonić niby jutro około piątej.... Wtedy zawsze u mnie jesteś...
- Skoro tak, no to pewnie tak... - mruknęłam pod nosem. Maya oczywiście nie mogła wytrzymać z radości.
Niestety. Co dobre szybko się kończy. Zbliżała się siódma, więc czas się zbierać. Czas odwiedzin kończy się już za kilka minut, a moje godziny pracy zaczynają się dosłownie za mniej niż godzinę. Pracuję tylko w ciągu tygodnia, od ósmej do około drugiej, trzeciej. Wracam do domu i idę spać, bo na drugi dzień do szkoły. Jak na razie idzie mi całkiem dobrze, bo mam cały weekend, żeby to odespać. Nie muszę się wtedy martwić o Maya'ę, bo całą sobotę i niedzielę jest z nią Casimir. Pożegnałam się czule z księżniczką, obiecując, że jutro znowu przyjdę. A ja zawsze dotrzymuję obietnic.
Na ulicach nie było jeszcze ciemno, jednak nie było tak jasno jak w południe. Ulice znowu były tłoczne, jednak tym razem w większości zajmowane były przez snobistyczną młodzież. Zapewne szli się bawić. Ja gdy po jakiś dwudziestu minutach znalazłam się pod naszą kamienicą, szybkim krokiem ruszyłam do klatki schodowej, żeby od razu znaleźć się w mieszkaniu. Weszłam do środka i od razu poczułam ten duszący zapach papierosów. A tak prosiłam Casimira, by nie robił tego w domu, albo chociaż otwierał okna. Owy chłopak leżał wymęczony na kanapie w dużym pokoju. Cas pracował nielegalnie na budowie. Najnormalniej w świecie pomagał w budowie domów czy innych takich rzeczy. Poszłam do swojego pokoju, zabrałam z łózka koc i przykryłam brata. Zdjęłam jego bluzę, zwinęłam i odłożyłam do jego pokoju. Cofnęłam się do swojego i przebrałam w jakieś ładniejsze ubrania. Czarne przylegające spodnie i białą koszulkę z trochę większym dekoltem. Narzuciłam na siebie skórzaną, starą kurtkę i już chciałam wychodzić, gdy coś tknęło mnie by zajrzeć do kuchni. Na lodówce stał talerzyk z dwoma kanapkami z szynką. Uśmiechnęłam się pod nosem i zjadłam jedną. Drugą wolałam sobie zostawić i zjeść gdy wrócę, ale schowałam ją, żeby nie wyschła. Gdy ogarnęłam wszystko wzrokiem, spokojnie opuściłam mieszkanie. Ruszyłam szybkim krokiem w dół ulicy do najbliższego pubu "Piwnica", gdzie miałam spędzić najbliższe kilka godzin, podając piwo mężczyznom podczas ich kryzysu wieku średniego.
*Gdyby ktoś nie wiedział opisuję tutaj TEN filmik. Jest niesamowity. Nie wiesz kto to Avalanna? Obejrzyj TO.
~*~
No i mamy pierwszy rozdział!:)
Jestem z niego w miarę zadowolona.
Jeszcze nie ma Justina, ale to zmieni się już w kolejnym rozdziale ;)
Nie ma też jakiejś wygórowanej akcji, jednak chciałam na początku jakoś tak... delikatnie wprowadzić w sytuację.... Rozumiecie o co mi chodzi, prawda? :)
Do napisania!
Buziaki!:*
No i jeszcze jedna sprawa....
#Pray4Avalanna <33333
PS: Błędów nie sprawdzałam.
jest świetny, naprawdę świetny!
OdpowiedzUsuńczekam na nowy <3
Superrrr.. Uwielbiam tego bloga.. ;D Czekam na nn<3
OdpowiedzUsuńdaj nastepny :D
OdpowiedzUsuńdobrze, ze trafilam na pierwszy, czekam na kolejne :D a ogólnie, to świetny blog! :D wpadnij do mnie *: obserwuj, jeśli blog Ci się podoba :) masz twittera? follow? @viktoriapoland :)
OdpowiedzUsuńJestem ciekawa co ona tak na tego Biebera zareagowała . : DD Blog, bardzo mi się podoba, i czekam na następne rozdziały. A poza tym bardzo ładny szablon masz :33
OdpowiedzUsuńJeśli masz chwilkę zapraszam do Siebie : ) Buuziaki :*
@PolishJBMonika < -- Follow.? : )
Rozdział strasznie mi się podoba i czekam na następny. Jakbyś mogła informuj mnie na www.believebieber.blog.onet.pl byłabym bardzo wdzięczna. Cam ;D
OdpowiedzUsuńKocham. <3 <3 <3 Tylko imię Maya odmienia się May , a nie Maya'i. Czekam na NN.
OdpowiedzUsuńPS. Mogłabyś dodać to okienko, gdzie klika się 'OBSERWUJ'? Ploose. <3
dziękuję, za cenną uwagę:D na pewno mi się przyda. bardzo podoba mi się to imię jednak w wersji anglojęzycznej jest bardzo trudne do odmiany xd hahahaha:D oczywiście! już dodaję okienko xd dziękuję, że chcesz obserwować mojego bloga:D no i oczywiście dziękuje, że Ci się podoba :D pozdrwaiam :*
Usuńcudo! cudo! cudo! C-U-D-O!!! ZAJEBISTY ROZDZIAŁ, KOCHAM GO!<3<3 I zacznij w siebie wierzyć, bo masz talent kochana:)
OdpowiedzUsuńjestem pod wrażeniem, widać że się napracowałaś, dość długaśny ten rodział, fabuła dość niespotykana, wyjątkowa i o to tu właśnie chodzi, strasznie mi sie podoba, mam nadzieję, że zdążę nadrobić wszystkie rozdziały :*
OdpowiedzUsuńmasz moze nk jak tak to podpisz sie przy kometarzu jak mam ciebie znalesc plis
OdpowiedzUsuńja 90 blogów
OdpowiedzUsuńteraz mam 1890 blogi zle to moich znajomych sa blogi
OdpowiedzUsuńja mam tylko 1200
OdpowiedzUsuńCudowne <3
OdpowiedzUsuńBędę czytać to na okrągło <3
Super rozdział ♥
OdpowiedzUsuń